Rok premiery: 2014r.
Produkcja: Wielka Brytania
Reżyseria: Drew Casson
Scenariusz: Jess Cleverly, Drew Casson
Gatunek: Horror/ Sci-fi
Ładna obsuwa, przyznaję. Na miejscu tego filmu znaleźć się miały Piksele, w końcu wieszane na tym filmie były psy od ratlerka po malamuta. A okazał się całkiem przyjemnym, choć głupkowatym filmem wiejącym nostalgią za grami rodem z automatów, i starającym się ukazać społeczność graczy w trochę lepszym świetle niż media ogólnie.
Kojarzycie na pewno zapoczątkowany przez Blair Witch Project trend na filmy grozy kręcone z ręki, "found footage". O ile pierwowzór był dobry, o tyle wszystkie kolejne produkcje naśladujące ten styl powstawały z roku na rok coraz gorsze(w tym kontynuacja, zatytułowana po prostu Blair Witch). Tanie, starające się ukryć niedoróbki za pomocą trzęsącej się kamery, i straszące w najgorszy możliwy sposób- jump scare'ami. Ten film jest jednak jeszcze gorszy. I, co mnie zdziwiło, brytyjski.
SPOILER ALERT
Cowen (grany przez Drewa Cassona, reżysera i scenarzystę) w ramach projektu szkolnego nagrywa swój tydzień, minuta po minucie. Nigdy nie zrozumiem, czemu w tych filmach bohaterowie, co by się nie działo, targają za sobą kamerę. No ale dobra. Wideorelacja z życia Cowena to głównie picie i przekomarzanie się z współlokatorami, poprzeplatane zwierzaniem się obiektywowi kamery o swoich problemach uczuciowych i zdradzaniem sekretów swoich przyjaciół. Ja bym za to dobrej oceny w szkole nie wystawił. Ale nagle BUM! Niebo ciemnieje, burza magnetyczna, a w pobliską fabrykę uderza coś wielkiego, niszcząc ją i wzniecając gigantyczną chmurę dymu. Co robią ludzie w miasteczku? Stan wyjątkowy, godzina policyjna i badania lekarskie?
Nie, wszyscy zachowują się tak, jakby nic się nie stało, a Cowen(a jakże, z kamerą) idzie razem z przyjaciółmi na imprezę urodzinową swojej dawnej miłości, która to dziewczyna zupełnym zbiegiem okoliczności jest córką właściciela fabryki. Wesoła kompania zupełnie ignoruje przy tym ludzi w strojach roboczych, wałęsających się po mieście niczym zombie. W takich filmach to już tradycja, że nikt nie ogląda horrorów.
Wypadek na imprezie, i nagle wszyscy uświadamiają sobie że są w głębokim bagnie. Szwendacze okazują się strasznie agresywne, co gorsza jeden z kumpli domorosłego, włochatego filmowca zdaje się być zarażony... Czymś. Co pokonuje tę straszną zarazę, objawiającą się dziwną raną na karku, agresją i nie wycieraniem butów o wycieraczkę?
Dezodorant. Nie, nie żartuję. O ile w Ewolucji(ktoś pamięta jeszcze ten film?) odparcie inwazji obcych za pomocą szamponu było śmieszne, tutaj po prostu żenuje. Z karków zarażonym wychodzą kosmici. Najgorzej zrobieni kosmici jakich w filmach widziałem. Carpenter robił kukiełki, teraz w modzie jest CGI. A w tym filmie jak zrobili? Aktorzy swoje, a na film wklejone zostały kiepsko animowane potworki wyglądające jak karaluchy. Tak, wklejone, tak że odstają od reszty tak, że aż szczypie(Yay, udało mi się użyć nazwy bloga w zdaniu). Wklejone zostały też rozbryzgi krwi, błysk wystrzałów i nie wiem już, co jeszcze.
Niedoszła laska głównego bohatera zostaje porwana do fabryki w celu przerobienia jej na karaluchowe zombie. Trochę biegania po podziemiach fabryki po ciemku, trzęsienia kamerą(skąd oni zawsze mają takie zakłócenia?)
Ostatnia scena to już majstersztyk. Główny bohater, oczywiście nadal z kamerą gada do obiektywu o tym, jak to trzeba to pokazać światu, i że znajdą jakiegoś swojego kumpla który zaginął. Wszystko kończy (chyba) płonący (chyba) Londyn i obietnica kontynuacji.
Prawda, nie ma się co czepiać niskiego budżetu. Zrobili jak zrobili. Ogólny wydźwięk filmu, cały ten nieudolny patos końcówki i naprawdę kiepska gra aktorska przekreśla jednak ten film z listy "ujdzie do obejrzenia jak nie ma nic innego".